Madonna porzuca drogie efekty specjalne, energetyzujące ekrany ledowe i zapierające dech w piersiach nowinki technologiczne. Rezygnuje z tego, w czym zawsze była najlepsza, i ukazuje się w wersji niemalże sauté. Ale czy taka królowa nie jest zbyt naga?

Mam coraz większy problem z odpowiadaniem na pytanie, dlaczego lubię Madonnę.

Niełatwa to idolka. Zdaje się nikogo nie słuchać, nie sypie kolejnymi płytami z rękawa, a gdy już coś nagrywa, robi to całkowicie po swojemu. Jednak nawet w najgorszych muzycznie czasach wciąż tliła się nadzieja, wynikająca z przekonania, że przecież jest jedno miejsce, w którym Madonna nie ma żadnej konkurencji.

Scena.

Koncerty Madonny to widowisko jedyne w swoim rodzaju, łączące przeboje przynajmniej dwóch generacji z teatrem, sztuką, tańcem ale też obliczonym na łatwy zachwyt efekciarstwem. Ogromne stadiony, wielotysięczne widownie, wizualne bajery. To musi kosztować. I kosztuje, ale każda złotówka – choć najczęściej dolar lub euro – zwracały się do tej pory z nawiązką. Madonnę po prostu warto zobaczyć. Tylko w ten sposób można bowiem zrozumieć fenomen artystki, która osiągnęła w muzycznym świecie już wszystko, śpiewając – co tu dużo mówić – niezbyt wybitnym głosem. I dopóki za plecami Królowej Popu działo się dużo, dopóty łatwo było zapomnieć o wokalnych niedociągnięciach, najczęściej zresztą w ogóle niedostrzeganych w muzycznym amoku.

Na koncertach Madonny nie analizuje się, czy piosenkarka jest nad czy pod dźwiękiem, czy głos wydobywa się z przepony czy z komputera. Po prostu nie ma na to czasu. Liczy się show!

Oczywiście nawet najbardziej energetyczne trasy Madonny mają swoje przerywniki na złapanie oddechu. Gasną światła, znikają tancerze, piosenkarka zostaje na scenie sama. I wówczas można się nawet zachwycić, jeśli nie kilkoma ładnie zaśpiewanymi nutami, to przynajmniej interpretacją.

Tym bardziej ciekawy wydawał się koncept trasy koncertowej Madame X Tour, która już od początku rysowała się jako jeden wielki przerywnik na złapanie oddechu:

„Wyruszam w tournee. Po teatrach.”

Wizja ponad dwóch godzin z Madonną na scenie teatralnej wydawała mi się równie ekscytująca co niepokojąca. Z jednej strony zapowiadana intymność i bliskość, z drugiej – ograniczenia wynikające z obiektów, które nie są przystosowane do tradycyjnych popowych koncertów. Czy Madonna obroni się na deskach teatru? Czy poradzi sobie bez wodotrysków? Czy ma na to wystarczająco dobry pomysł? Na „Tears of a Clown” nie miała.

Tymczasem sceny niektórych artystek, które zdecydowały się na rezydencje w małych obiektach, okazały się zachwycające. Björk udowodniła, że mała scena nie jest żadnym ograniczeniem. Jej Cornucopia Tour to wizualny cymes. Nie było zatem powodów, aby nie wierzyć, że bilet za 400€ to dobrze wydane pieniądze. Pewne otrzeźwienie przyszło po pierwszych koncertach w USA. Na zdjęciach prasowych niby wszystko wyglądało w porządku, jednak pozostawał jakiś niedosyt, rozpaczliwe poszukiwanie tej jednej fotografii, na której znajdziemy coś, czego nikt nigdy wcześniej nie zrobił. Hologramy. Lewitacja przy Frozen. Od biedy jakieś 3D. Cokolwiek! Tymczasem z pierwszych recenzji i reakcji fanów dowiedzieliśmy się, że Madonna spełniła obietnice – jest intymnie, teatralnie i bez fajerwerków.

Gdy piosenkarka przyjechała ze swoją trupą do Europy, obawy, czy koncert jest wystarczająco dobry, zastąpiło jednak pytanie, czy się w ogóle odbędzie? Skala odwołań – jak na Madonnę – lawinowa. W dodatku w kilku przypadkach koncerty anulowano na krótko przed otwarciem drzwi, gdy widzowie tłoczyli się już pod obiektem. Podła to królowa, która tak traktuje swoich poddanych. Nie wiem, z czego wynikały tego typu wpadki. Bez wątpienia jest to dowód na koszmarną organizację, ale przede wszystkim okazanie kompletnego braku szacunku i empatii. Tego po prostu nie da się wybronić.

Inną sprawą jest jednak skrócenie niektórych koncertów, do czego każdy artysta ma prawo, bo zakup biletu nie jest w mojej opinii zakupem konkretnej setlisty.

Ja na tej trasie przeżyłem wszystko: full show, short show i no show.

Mój pierwszy koncert w Lizbonie, na który cudem udało mi się kupić bilety w orkiestrze, odbył się jednak bez przeszkód. Siedziałem na samym środku, tuż przy przejściu, w rzędzie, który technicznie miał numer czwarty, ale w rzeczywistości drugi, bo przede mną siedziała tylko jedna osoba. Nigdy nie miałem tyle czasu, aby przyjrzeć się Madonnie z taką dokładnością. Nigdy wcześniej nie miałem też okazji przybić z nią żółwika, tym razem – tak, gdy przechodziła tuż obok mnie po zejściu ze sceny, i może właśnie to sprawiło, że tuż po koncercie buzowały we mnie emocje. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć.

Szybko jednak zrozumiałem, z czym mieliśmy do czynienia.

Ze sceny znika technologiczny blichtr. Technologia znika też na poziomie widowni, którą pozbawiono telefonów i urządzeń nagrywających. To wszystko sprawia, że dystans pomiędzy idolką a jej fanami skraca się, padają ostatnie mury, Madonna staje na scenie bez tarczy.

W tej bezbronnej wersji wiek piosenkarki przestaje być tajemnicą. Nie da się już ukryć, że Madonna nie tańczy tak, jak kiedyś, a do tego trawi ją ból i pewna niezdarność. I znów: niczym nie da się tego zatuszować, bo wszystkie sztuczki zostały na poprzednich trasach.

Słyszę za to Madonnę, gdy trzyma mikrofon daleko od ust, gdy stuka butami o scenę teatru, i wiem, że ona również słyszy widownię. Widzę, jak przewraca oczami, gdy ktoś z sali krzyczy: „O! Madame X lubi maszyny do pisania!”. Widzę jej irytację, gdy opowiada o kontuzji, a ten sam głos z publiczności kwituje: „Bzdury!”. I jej złość, gdy mu odpowiada: „Kto to powiedział? Pokaż się. Gdzie jesteś?”. I rozczarowanie, gdy publiczność z pierwszych rzędów wskazuje niewidoczny dla niej balkon: „Łatwo krzyczeć, będąc ukrytym w ciemnościach, prawda?”.

Taki rodzaj obcowania z artystką tego formatu jest absolutnie obezwładniający.

Droczę się w tej recenzji – czy też właściwie próbie zrozumienia, kim jest współczesna Madonna na scenie – bo właśnie taką jej wersję, jak na Madame X Tour, cenię najbardziej. Bez dyskotekowych kul, bez klubowej otoczki, bez wmawiania sobie, że dobry koncert to wyłącznie taki, z którego wychodzi się w mokrej koszulce. Bo najbardziej imponuje mi Madonna, która ma coś do powiedzenia. Albo przynajmniej próbuje to robić, korzystając ze swojego bogatego doświadczenia, niezliczonych podróży i rozmów z innymi artystami – o których my, zwykli śmiertelnicy, możemy tylko pomarzyć. Skoro więc spotykam się z jedną z ostatnich żyjących ikon, dlaczego by nie skorzystać? Dlaczego nie posłuchać o tym, kim była Celeste Rodridues, skąd pochodzi batuka, funana i morna, pomyśleć, dlaczego koncert rozpoczyna się od cytatu Jamesa Baldwina, a kończy równościowym hymnem I Rise?

Dlaczego nie spróbować się czegoś nauczyć?

Szczególnie mocno zapadła mi w pamięci scena z Paryża. Gdy polaroid wylicytowała fanka z Niemiec, ktoś z widowni krzyknął, że nasi zachodni sąsiedzi to naziści. Piosenkarka mogła udać, że tego nie słyszy. To nie są najwygodniejsze buty do wchodzenia. Tymczasem Madonna zdaje się żyć dla takich właśnie momentów:

„Słyszałam to! Wiecie co… Każdy kraj miał swojego dyktatora, mordercę, człowieka, który skazywał ludzi na śmierć albo niszczył swój kraj. To nie dotyczy wyłącznie Niemców. Co za bzdura!”

Madonna ma już niewiele do stracenia, więc nie przebiera w słowach – obojętnie czy mówi o zakazie posiadania broni, rasizmie i tolerancji wobec mniejszości seksualnych, czy otwarcie karci widzów za ignorancję. Nie tylko historyczną ale i kulturową, jak w Lizbonie, gdzie przyznała: „W końcu jestem w kraju, w którym nie muszę tłumaczyć, czym jest fado”. W tych momentach Madonna wydaje się najlepsza. Bo najprawdziwsza. Madame X Tour naszpikowane jest takimi właśnie chwilami – chwilami, w których piosenkarka pozbywa się wszelkich masek i nawiązuje bezwstydny kontakt z publiką.

Owszem, nie ma tu widowiska, jakie znamy z poprzednich tras, jednak ten brak nie równa się stracie. Bo to, co dostajemy w zamian, jest całkiem niezłą rekompensatą. Warto pamiętać, że monumentalność spektakli i wyśrubowane choreografie zbudowały wizerunek Madonny-robota, nadczłowieka, podziwianego z dystansu bóstwa.

Tymczasem tak, jak kiedyś fascynowała niedostępność Madonny, tak teraz cenniejsze wydaje się doświadczenie rozumienia, że ona jest tylko człowiekiem. I jak prawie każdy człowiek pragnie jednego – wchodzić w interakcje z innymi ludźmi.

Pozostaje tylko jedno ale. W trakcie koncertu do mikrofonu Madonny podpiętych jest wiele efektów, ale niezła forma wokalna – wyraźnie słyszalna w utworach bez vocoderów i autotune – jest tylko dowodem na to, że użycie wspomagaczy to wybór artystyczny a nie próba zasłonięcia swoich braków wokalnych. Chętnie okroiłbym ten koncert jeszcze bardziej. Nawet kosztem obrazka. Chciałbym usłyszeć znacznie więcej prawdziwego głosu. Zgoda, że nie wybitnego, ale przekazującego za to jedyne w swoim rodzaju emocje, a czasem pewne uniwersalne mądrości.

Jedenasta trasa koncertowa Madonny dowodzi jednego: ktoś, kto nie ma nic do powiedzenia, nie zaszedłby na sceny, na których dane mi było zobaczyć Madame X. Nauczycielkę, uczennicę, służącą, amazonkę, zakonnicę, prostytutkę, świętą. Lecz przede wszystkim – artystkę.

Maciek Sanik

PS. Najlepsze momenty: SodadeExtreme Occident i Rescue Me.